Wrocławska projektantka wzornictwa przemysłowego – Wiktoria Lenart – wierzy, że każdą rzecz można zaprojektować w sposób odpowiedzialny. Jej projekty to manifest świadomego konsumpcjonizmu i funkcjonalności. Rozmawiamy więc o design thinking, kondycji designu w Polsce oraz jej najciekawszych projektach.
Karolina: Zacznijmy od Twoich początków. Czy zawsze wiedziałaś, że projektowanie to jest to?
Wiktoria Lenart: Nie (śmiech). Głupio się przyznać, ale w latach, kiedy ja zaczęłam studiowanie, nie wiedziałam nic o designie i kierunku, na jaki idę. Historia była prosta: zdawałam na grafikę, ale nie dostałam się i potem uznałam, że może jednak powinnam pójść w coś bardziej praktycznego. Weszłam na stronę ASP, okazało się, że na wzornictwie projektują autobusy, co bardzo mi się spodobało i tam się właśnie dostałam.
Czyli może nie stricte wzornictwo, ale sztuka i artystyczne myślenie towarzyszą Ci od dawna?
Wiktoria: Tak, kończyłam gimnazjum i liceum plastyczne we Wrocławiu na kierunku jubilerstwo i wiedziałam, że potrzebuję robić coś twórczego, ale niekoniecznie artystycznego. Znalazłam wzornictwo i miałam nadzieję, że moje myślenie analityczne z twórczym jakoś się tam połączą.
A czy teraz wzornictwo jest bardziej popularnym kierunkiem niż te kilka lat temu?
WL: To bardzo się zmieniło. Kiedy szłam na studia, było to z 14-15 lat temu słowo “design” kojarzyło się z jakąś fanaberią, gadżetami z filcu. Ukazywały się dopiero pierwsze “Elle Decoration”. A na Zachodzie to już było bardzo popularne – my cały czas nadrabiamy.
Obroniłaś doktorat i obok pracy z klientami, uczysz też na uczelni. Spełniasz się w tym?
WL: Bardzo kocham pracę na uczelni. Pracuję tam 8 lat i w zasadzie z pracą na uczelni jest tak, że aby tam zostać, doktorat i inne stopnie to upgrade. To jest coś naturalnego. Natomiast niezależnie od tego, doktorat był super doświadczeniem, bo gdy pracuje się 10 lat dla klienta i nagle masz swój własny projekt bez żadnych ograniczeń, to jest wyzwanie.
Powiesz coś więcej o swoim projekcie doktorskim?
WL: To projekt, który jest trochę takim manifestem. Bardzo długo projektowałam meble i nadal projektuję, natomiast odzywa się we mnie niezgoda na konsumpcję, na to, że mebli jest coraz więcej, że nie zawsze są projektowane z głową. Tym kluczem szłam w swoim doktoracie.
Od wielu lat byłam specjalistką w meblach do miejsc pracy. Ten doktorat poruszał problem coworkingów. W połowie pracy miałam projekt biurka, potem zrobiłam trzydniowy tour po Berlinie i przeraziło mnie to, że nikt nie potrzebuje tam nowego mebla! Więc ostatecznie mój projekt był po to, żeby zagnieździć się w swojej przestrzeni, poczuć anonimowość. Nie chciałam zmuszać żadnej przestrzeni do zakupu nowego mebla – mogą bazować na tym, co mają i tylko uzupełnić to o dodatkowe huby.
W Berlinie idea coworkingu jest bardziej popularna?
WL: Wzrost coworkingu w Polsce prawie co roku postępuje dwukrotnie, natomiast w Berlinie ta idea już osiadła. Te biura mają mniejszą napinkę na bycie designerskimi – mniej na pokaz, bardziej w wyniku potrzeb. To coś naturalnego. U nas to wciąż coś zaprojektowanego albo z drugiej strony – skrajnie spontanicznego. A w Berlinie tych przestrzeni jest masa. Trzy dni jeździłam rowerem i odwiedziłam mnóstwo coworkingów, a nie byłam w stanie przebrnąć przez wszystkie.
A we Wrocławiu polecasz jakieś przestrzenie coworkingowe?
WL: Pracowałam kiedyś w coworkingu, ale przeszkadzało mi, że to była przypadkowa przestrzeń. Potem miałam studio projektowe, teraz znowu, z powodu dziecka, osiadłam w domu. Niedługo przeprowadzam się do swojej własnej przestrzeni, którą dostaliśmy od miasta.
Uważasz, że Wrocław pomaga twórcom, designerom? Czy sprzyja takim inicjatywom?
WL: Nie mam porównania do innych miast. Natomiast wydaje mi się, że Wrocław jest trochę przeciwieństwem tego, co się dzieje w państwie. W państwie obecnie jest mniej takich inicjatyw, podcina się skrzydła twórcom. A we Wrocławiu z roku na rok jest tego coraz więcej. Warto w tym mieście uważnie przyglądać się wydarzeniom. Na przykład w tym roku mogłam startować w programie MOZART – łączącym biznes z projektowaniem i dostałam ten grant. Będziemy projektować śródoperacyjną sondę onkologiczną do operacji raka piersi. Wracając więc do pytania – tak, Wrocław dużo oferuje twórcom.
Jaka jest główna idea wspomnianego przez Ciebie programu?
WL: Co roku są wybierane partnerstwa na zasadzie – projektant szuka kogoś z biznesu albo ktoś z biznesu szuka projektanta. Co roku wybierane jest 30 zespołów, w których praca projektanta jest opłacana z budżetu miasta. To super szansa dla start-upu, żeby skorzystać z takiej pomocy projektanta.
Skoro już poruszyłyśmy temat miasta, to gdzie we Wrocławiu można znaleźć dobry design?
WL: Niestety nadal trzeba wyjechać, np. do Czech czy Niemiec. Żeby zobaczyć dobrze zaprojektowane produkty, w Berlinie wystarczy wyjść na miasto. U nas to wciąż przedmioty wystawowe, elitarne, nie są spopularyzowane. Miejscem, gdzie na pewno promuje się design jest Galeria Design, Barbara i teraz Concordia Design.
Wydaje mi się, że Wrocław jest trochę innego typu miastem. Zawsze zazdrościłam Warszawie czy Poznaniowi, że jest tam tak rozwinięty rynek meblarski. Potem odkryłam, że Wrocław to mała “Dolina Krzemowa”. Więc nie szukałabym tu pięknych krzeseł, ale tego, co dzieje się w zakresie technologii.
Teraz zawodowo poszłaś bardziej w stronę związaną z technologią, branżą medyczną? Mam na myśli np. Twój projekt urządzenia do diagnostyki Flu SensDX.
WL: Tak, ten projekt to platforma do szybkiego testowania wirusów i patogenów. Opracowaliśmy to z firmą SensDx w kontekście grypy. Nagle okazało się, że ta firma może w czasie pandemii mocno rozwinąć się w kierunku testów na koronawirusa. Jest to o tyle unikatowe, że nie jest to test genetyczny, trwający dłużej, tylko procedura trwająca ok. 6 min. Świetna do zastosowania np. na lotniskach.
Czym jest dla Ciebie odpowiedzialny design i na czym polega ta idea?
WL: Uważam, że nie ma produktu, którego się nie da odpowiedzialnie zaprojektować – w większym lub mniejszym stopniu. Taki design to jest myślenie o ekologii, ale też o cyklu życia produktu, o tym, jak zostanie przetransportowany, ile miejsca zajmie. Na każdym etapie projektant musi zdawać sobie sprawę, czym obciąża planetę.
Bardzo lubię książkę Victora Papanka “Design for the real world”. To jest okropna książka, bo projektant czyta na pierwszej stronie, że to najgorszy zawód, ale z drugiej strony uczy myślenia, że to, co się robi, tworzy, ma swoje konsekwencje.
Uważam, że nawet projekt zrobiony z plastiku, może być zrobiony odpowiedzialnie. Przy okazji wspomnianego Flu SensDX, zmniejszyliśmy jego wagę, pozbyliśmy się małych przycisków – takie rzeczy trzeba brać pod uwagę. Z kolei przy projekcie Vagabond, drewno było sosnowe, bo jest to drewno najłatwiej odnawialne, taki polski bambus.
Decydując się z kimś na współpracę, bierzesz pod uwagę to, jak dana firma wypada środowiskowo i jak dużą swobodę Ci daje w kwestii świadomego projektowania?
WL: Oczywiście. Zaprojektowałam wiele rzeczy dla firmy VOX i nie ukrywajmy, VOX robi meble z płyty meblowej. Ważny jest jednak wspólny mindset i nawet w VOX-ie udało się wprowadzić drewno – wraz z moją pierwszą kolekcją. Wprowadziłam ją, żeby przedłużyć żywotność mebli. Do drewna ma się szacunek, nie wyrzucamy go tak łatwo jak płyty.
Istnieje stereotyp, że wzornictwo to coś estetycznego, a nie funkcjonalnego. Czy jest wciąż żywy wśród klientów?
WL: Nasz kraj jest jeszcze mocno cofnięty względem sąsiadów i jest to bardzo trudne – to pierwsze zetknięcie z klientem, który nigdy nie miał kontaktu z projektantem. Wielu klientów nie rozumie, że warto zaprosić projektanta już w pierwszej fazie myślenia o projekcie, a nie na koniec, żeby tylko “doestetyzował”. Projektant to czasem taki psycholog dla przedsiębiorców, musi wyciągnąć z klienta jego realne potrzeby. Musimy też uświadamiać klientów, czym są prawa autorskie, to jest trochę praca u podstaw.
Uważam, że wzornictwo w tym momencie jest niesamowicie rozwijającą się gałęzią rynku i daje ogromną ilość możliwości. Teraz kreujemy tę branżę, rynek nie jest jeszcze nasycony jak na Zachodzie.
Co sprawia Ci największą frajdę w pracy?
WL: To, że nigdy nie robię tego samego. Kiedyś zgłosiło się do mnie niezależnie trzech różnych klientów z niemal tym samym briefem, z branży meblarskiej. Bałam się, że nie będę w stanie zaprojektować trzech różnych projektów zgodnych z tą samą ideą. A okazało się, że dało radę, wszystkie są na etapie wdrożenia. W każdym projekcie dobrałam sobie innych ludzi do współpracy i powstało coś unikalnego.
Dlatego kocham bycie wolnym strzelcem, bo dobieram zespół do projektu, nie odwrotnie. To jest najfajniejsze, bo nigdy nie wiem, co z tego wyjdzie, czym mnie zaskoczy. Teraz na przykład będę mogła projektować coś, co może znaleźć się na Marsie. Tu nie ma znudzenia.
Ulubiony projektant albo może… kraj?
WL: Bardzo cenię sobie niemieckie, szwajcarskie projektowanie. Jest bardzo poukładane. Lubię projekty Dietera Ramsa – on projektował np. bardzo wiele rzeczy dla Brauna. Z drugiej strony kocham Francuzów – np. 5.5 Designers oraz Ingę Sempe, gdzie każdy projekt ma w sobie jakiś żart.
A projekt, z którego jesteś najbardziej dumna?
WL: Żaden (śmiech). Z każdego jestem dumna, gdy uda się go dopiąć. Z produkcją, wdrożeniem, marketingiem. Wiele świetnych produktów trafia do szuflady – nazywamy to w branży “cmentarzyskiem dobrych pomysłów”. Więc jeżeli coś trafi na rynek, to jest sukces.