Martyna Cichoń to właścicielka wrocławskiej pracowni artystycznej “Oprawiamy w ramy”, która oprawianie połączyła z pasją do urządzania wnętrz czyniąc z tego prawdziwą sztukę. W jej pracowni znajdziecie ponad 800 rodzajów ram, a także plakaty i obrazy do kupienia na miejscu.
Karolina Kołodziejczyk: Jak to się stało, że zajęłaś się właśnie oprawianiem?
Martyna Cichoń: Pierwszą inspiracją byli moi rodzice, to oni zaszczepili we mnie żyłkę do przedsiębiorczości. Już w liceum interesowałam się sztuką: skończyłam klasę artystyczną o profilu plastycznym. Tematyka urządzania wnętrz i architektury zawsze mnie fascynowała. Potem poszłam na studia związane z marketingiem i już na drugim roku stwierdziłam, że chciałabym sobie jakoś dorobić.
Dlatego po powrocie z Erasmusa, wynajęłam budynek, otworzyłam swój sklep stacjonarny i zatrudniłam pierwszego pracownika. Pierwsze kilkanaście miesięcy to była masakra: miałam zbyt mało klientów by zwracały się podstawowe koszty. Opłaty mnie dosłownie zżerały, jednak z każdym kolejnym, kiepskim podsumowaniem finansowym mówiłam sobie „Dobra, jeszcze miesiąc i zobaczymy”. A teraz mam kolejkę klientów na dwa tygodnie w przód. Udało się.
To co wyróżnia „Oprawiamy w ramy” i sprawia, że klienci to właśnie ciebie wybierają?
Martyna: Chyba to, że zajmuję się oprawianiem kompleksowo i łączę je z urządzaniem wnętrz, wyglądem całego pomieszczenia, nie skupiam się tylko na ramie. Większość osób, która chce coś oprawić, ma jakąś własną wizję i zazwyczaj to jest prosta, czarna ramka. Ja wtedy zaczynam drążyć temat. Przykład? Ktoś przychodzi z obrazem z intensywnie czerwonym tłem i mówi, że to musi być czarna ramka, bo nie ma w domu nic czerwonego. A ja odpowiadam, że właśnie może mieć i podpowiadam, jak to zgrabnie połączyć. W efekcie tylko 5% klientów wychodzi ode mnie z czarnymi ramkami, reszta daje się przekonać do bardziej finezyjnych rozwiązań. Sprawia mi to dziką frajdę i ogromną satysfakcję.
Zawsze też pół-żartem pół-serio uprzedzam Klientów, że jest to uzależniające. Gdy już raz przyjdzie się do pracowni i oprawi zwykły plakat w piękną ramę, to gołym okiem widać różnicę. Tym bardziej, gdy porówna się ją do plastikowej antyramy z marketu budowlanego. Dobrze dobraną ramą można uzyskać małe arcydzieło z prostego obrazu. I odwrotnie – sztukę wysoką można zepsuć niepasującą oprawą. Przykładem mogą być nieprofesjonalnie przygotowane wystawy twórców – piękno grafiki czy fotografii jest stłamszone przez niedbale wycięte passe-partout, plastik udający szkło czy wykrzywioną oprawkę.
Masz jakieś rady odnośnie oprawiania i komponowania domowej ściany z obrazkami, zdjęciami, plakatami?
M: Tak! I to całkiem sporo rad, bo zajmuję się robieniem takich projektów aranżacji ścian od A do Z. Na przykład mamy tendencję wieszania za małych rzeczy zbyt wysoko na ścianach. Często na ścianie jest za pusto: na środku gościnnego pokoju, w centralnym miejscu wisi tylko jeden pejzaż. I wieszamy obrazki w banalnych miejscach – w salonie nad kanapą, nad komodą.
A możemy powiesić je na przykład w łazience, w kuchni, obraz może być oparty czy postawiony, duży obraz nie musi być w dużej ramce, mały w małej. Nie musimy myśleć schematami.
Fajnym i tanim pomysłem jest zakup kalendarza ściennego z reprodukcjami fotografii lub obrazów, a potem dopełnienie reszty odpowiednią oprawą.
Powiedz mi, co najczęściej oprawiacie i jakie były najdziwniejsze zamówienia?
M: Najczęściej zdecydowanie plakaty, szczególnie po tym, jak wielkie markety wycofały się z dużych ram.. Nasza przewaga nad marketami wynika też z tego, że my oprawiamy na wymiar, co sprawdza się np. przy lustrach, telewizorach (profesjonalnie oprawiamy je jako jedyni we Wrocławiu), czy błogosławieństwach od papieża, które mają właśnie niestandardowe wymiary. Przerabiałam już i Jana Pawła II, i Benedykta XVI, i Franciszka (śmiech).
A najdziwniejsze? Sejf schowany za szafą, który miał być ukryty pod lustrem w ramie. Oprawiałam też kilka rowerów, gitar, butów, medali, winyli i koszulek z autografami. Dziecięce rzeczy – malutkie buciki, smoczki. A przed tygodniem nawet sierść zmarłego psa.
Brzmi trochę… dziwnie. Czy właśnie taka bywa też praca z ludźmi?
M: Praca z ludźmi zawsze charakteryzuje się kompromisami. A do tego to raczej męska branża, w której nie dość, że jestem dziewczyną, to jeszcze jestem najmłodsza. Zdarza się, że panowie przychodzą i mówią, że chcą rozmawiać z mężczyzną, kimś starszym. Myślą, że jestem niekompetentna. Gdy jednak pytają o właściciela, wyciągam rękę i mówię „Dzień dobry, jestem Martyna”.
Zdarza się też jednak dużo miłych sytuacji. Była u mnie kiedyś starsza klientka, która należy do kółka hafciarskiego. Tak jej się spodobało, że nas zareklamowała u koleżanek i teraz toniemy w haftach, a to charakterystyczny, wschodni, bardzo ozdobny styl. Panie z kółka są przesympatyczne. Przychodzą grupami i potrafią godzinami wybierać ramkę na swoje hafty (śmiech).
Często klienci nie są pewni, czy to co oprawiają ma wartość i czy jest to w ogóle warte nowej, porządnej ramy. Zazwyczaj dotyczy to rodzinnych pamiątek, które moim zdaniem stanowią ogromną wartość sentymentalną i należy je eksponować, bo opowiadają czyjąś historię. Tego nie można powiedzieć o reprintach plakatów. Któregoś popołudnia przyszło do mnie małżeństwo, które znalazło bardzo stary, zniszczony obraz i pytają, czy go oprawiać czy wyrzucać. A to był portret ich prababci, pędzla artystki Olgi Boznańskiej, której obrazy wiszą w Muzeum Narodowym. Takie perełki też się zdarzają!
No właśnie, skoro poruszyłaś ten temat – czy jest artysta, którego dzieło wyjątkowo chciałabyś oprawić? Takie branżowe marzenie?
M: Zdecydowanie Frida Kahlo! Mam nawet adoptowaną suczkę, którą nazwałam jej imieniem. Z polskich, współcześnie tworzących malarzy, chciałabym mieć u siebie dzieła gdańskiego artysty: Waldemara J Marszałka.
Zdjęcie wykonała Judyta Draganek.
A jakie masz bliższe plany zawodowe, już nie tylko w kategorii marzeń?
M: Chciałabym mieć pracownię większą i może bliżej centrum Wrocławia. Bardziej w stylu atelier. Zastanawiam się nad Warszawą, ale na razie pracy mam aż dość tutaj. Chciałabym też, żeby sprzedaż internetowa była przynajmniej tak samo duża jak ta stacjonarna.
Pozostając przy temacie Internetu: studiowałaś marketing, więc na pewno wiesz, co współcześnie jest najważniejsze w reklamie. Czy faktycznie social media są kluczem?
M: Nieszczególnie. W branży rękodzielniczej social media są pomocne, ale nie stanowią głównego filaru sprzedaży. To zależy od klienta. Tutaj, we Wrocławiu, najlepiej działa reklama szeptana. Staram się, żeby naprawdę każdy był zadowolony i to procentuje. Social media to bardziej kanał szybkiej komunikacji. Młodzi ludzie lubią na przykład składać zamówienia przez Messengera, Instagrama. Poza tym mamy też tradycyjne billbordy, jeżdżę na targi wnętrzarskie.
A czy są organizowane targi tylko dla twojej wąskiej specjalizacji?
M: Raz do roku w Bolonii we Włoszech odbywa się zjazd wszystkich najważniejszych producentów w całej branży. Jest kilkudziesięciu wystawców, wizjonerów, jeżeli chodzi o ramy. Są tam rozdawane prestiżowe nagrody. Bo rama to jedno, a sposób jej wykorzystania to drugie. Na targach to wszystko jest pokazywane. Jeżdżę na nie co roku i wracam z głową pełną pomysłów.
Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu własnej działalności?
M: Dbanie o ciągłość i płynność finansowej. To biznes, w którym poza grudniem, nie da się przewidzieć, jaka będzie sprzedaż – ludzie przychodzą spontanicznie. Można się tym zachłysnąć, jak jest fajnie, ale trzeba podchodzić do tego rozsądnie.
Dla mnie wyzwaniem bywa też praca z ludźmi i to, że pracownia jest otwarta sześć dni w tygodniu. Czasem wydaje mi się, że ta jedna niedziela wolna, to trochę za mało. Dodatkowo prowadzę zajęcia w Wyższej Szkole Bankowej i w tydzień wykładowy bywa, że w ogóle nie mam wolnego.
Moim problemem jest także to, że ja jestem typem perfekcjonistki, której wydaje się, że sama wszystko zrobi najlepiej. Mam przez to wciąż problem z delegowaniem zadań, mimo, że w pracowni zatrudniam wspaniałych, uzdolnionych ludzi, bez których z pewnością na codzień nie udźwignęłabym wszystkich kwestii organizacyjnych i technicznych. Ich pomoc jest nieodzowna – inspirujemy siebie nawzajem…
Domyślam się, że jednak twoja praca ma na wiele przyjemniejszych momentów.
M: Przede wszystkim, bardzo lubię to, co robię. To branża kreatywna, w której nie sposób się nudzić. Bywa, że gdy zadowoleni klienci wracają by podziękować, dostaję kwiaty, czekoladki, personalne opinie. To najmilsza część tej pracy. Skrzydeł dodają mi zlecenia aranżacji ścian dla lokali usługowych, hoteli i deweloperów, gdzie dyrektorzy dają mi wolną rękę w działaniu.
Moja mama zawsze mi powtarzała, że nieważne, czy jesteś fryzjerem, aktorem, lekarzem, to gdy jesteś świetny w tym co robisz, to nie musisz szukać klientów – to oni cię znajdą i docenią. Ma rację. Czuję się wyróżniona, gdy specjalnie do pracowni przyjeżdżają ludzie z Warszawy, Łodzi czy Krakowa, gdzie przecież jest wiele sklepików podobnych do mojej pracowni. Zdarzyła mi się też propozycja poprowadzania warsztatowego szkolenia z oprawiania dla profesjonalistów.
Jako, że jesteśmy portalem o Wrocławiu, muszę zadać to pytanie. Masz jakieś szczególnie ulubione miejsca we Wrocławiu?
M: Uwielbiam Bułkę z masłem, za jej klimat i kolorową podłogę. Jak zobaczyłam ją pierwszy raz i odkryłam, że każdy kafelek jest w innych kształtach i tonacjach, to oszalałam (śmiech). Podłoga w mojej pracowni jest nią inspirowana.
Ostatnio często bywam też w Iggy Pizza na Kuźniczej: w jej designerskim wnętrzu jest też ściana pełna sztuki, w której tworzeniu maczałam palce.