Barni, Bolek czy Szymon – to tylko część uroczej rodziny zabawek stworzonych przez Mariię Tikhonovą działającą pod nazwą „Masz od Maszy”. Każda postać jest wyjątkowa i niepowtarzalna, bo przede wszystkim robiona z serca. Zaczęło się dosyć przypadkowo i niepozornie, a dzisiaj rękodzieła Marii cieszą coraz więcej osób. Jak wgląda proces tworzenia zabawek? Co najbardziej w swojej twórczości ceni sama autorka? Zapraszam na rozmowę, w której znajdziecie odpowiedzi na te i inne pytania.
Michalina Wróbel: Co znajdziemy wśród rękodzieł „Masz od Maszy”?
Mariia Tikhonova: Można u mnie znaleźć przede wszystkim zabawki robione na szydełku. Rzadziej zdarzają się również torby i kosze. Jeśli chodzi o zabawki, to mimo że posiadam katalog pewnych wzorów w internecie – każdy tak naprawdę może otrzymać zabawkę, o jakiej marzy. Mogę stworzyć coś zupełnie nowego. Coś, co jeszcze nie istnieje. Ktoś opisuje, jak chce, żeby dana zabawka wyglądała i ja staram się to odtworzyć. Ostatnio na przykład coraz częściej spotykam się z prośbami odwzorowania zabawki z rysunku dziecka.
Urzeczywistnianie cudzych wyobrażeń wydaje się dosyć trudnym zadaniem. Czy miałaś sytuację, w której ktoś był niezadowolony z efektu, bo jednak inaczej wyglądało to u niego w głowie?
MT: To prawda, jest to dosyć trudne, ale w ciągu swojej pięcioletniej przygody z szydełkowaniem miałam w zasadzie jedną taką sytuację. Za każdym razem staram się spełniać wszystkie ustalone wcześniej wymagania, więc zwykle nie mam sobie nic do zarzucenia.
Komu dedykujesz swoje zabawki? Stereotypowo może się wydawać, że dzieciom. Jak to wygląda w rzeczywistości?
MT: Większość kupujących rzeczywiście przekazuje zabawki dzieciakom, z czego oczywiście się cieszę. Chociaż chciałabym, żeby dorośli zamawiali je również dla siebie. Miałam ostatnio sytuację, w której mijałam na ulicy dziecko z moją zabawką – całą pobrudzoną, z odpadającym jednym oczkiem. Od razu obudziła się we mnie wewnętrzna potrzeba podejścia i naprawienia tej zabawki. Za darmo! Byleby ten misiek miał znowu dwoje oczu. W takich momentach rzeczywiście wolałabym, aby zabawki trafiały w ręce dorosłych [śmiech].
Każdą szydełkową maskotkę traktuje trochę jak swoje dziecko i podchodzę do niej z troską. Dlatego tym bardziej cieszę się, jeśli komuś dana zabawka daje dużo radości i otaczana jest swego rodzaju opieką. Dosyć mocno zapamiętałam sytuację na lotnisku, gdzie wysiadając z samolotu, spotkałam smutną i zmęczoną kobietę, która przytulała jednego z moich reniferków. Pamiętam, że sprzedałam go innej Pani, więc ta spotkana przeze mnie chyba dostała go w prezencie. Dlatego też, jak widać, nie tylko dzieci, lecz także dorośli są adresatami moich zabawek!
To musi być naprawdę duże przeżycie – spotkać przypadkowo kogoś z zabawką wykonaną właśnie przez Ciebie. Co czułaś, gdy zobaczyłaś tę kobietę na lotnisku?
MT: Nie wiem nawet, jak to opisać. Porównałabym to do emocji przeżywanych podczas nagłego zauroczenia, tzw. miłości od pierwszego wejrzenia, tylko dziesięciokrotnie większych [śmiech]. To było coś. Tego dnia przez cały wieczór żyłam tylko tą chwilą. Obdzwoniłam całą rodzinę i wszystkich znajomych, żeby opowiedzieć, co się wydarzyło. Takie momenty jeszcze bardziej utwierdzają mnie w przekonaniu, że chcę wciąż to robić i że ma to sens, bo potrafi dostarczyć innym ludziom i mi samej sporej dawki pozytywnych emocji.
W jaki sposób dbasz o to, żeby każda zabawka była wyjątkowa i niepowtarzalna?
MT: Każda z moich zabawek ma swoje imię. Osoby „adoptujące” (bo tak nazywam ten proces) zabawki zwykle chętnie zostają przy tych nazwach. Na przykład ktoś, kto zaadoptował lamę Dorę, wrzucił ostatnio zdjęcie z opisem „Lama Dora czyta”. Niekiedy zdarza się, że osoba prosi, żeby jednak nie nadawać imienia, bo sama chce to zrobić – wtedy oczywiście się do tego stosuję. Poza tym, tak jak wcześniej już wspomniałam – mogę stworzyć coś, co jeszcze nigdzie nie powstało. Daję dużą swobodę osobom zamawiającym, jeśli chodzi o stronę wizualną. Mogą „poszaleć” kolorystycznie, określić detale itd.
Wspomniałaś wcześniej, że szydełkujesz od pięciu lat. Co sprawiło, że w ogóle zaczęłaś to robić?
MT: Zaczęło się w dosyć osobliwy sposób. Pięć lat temu w listopadzie zostałam potrącona przez samochód. Nie stało się finalnie nic poważnego z moim stanem zdrowia, ale byłam unieruchomiona na jakiś czas, jeśli chodzi o dolną partię ciała. W efekcie tylko rękoma mogłam cokolwiek zdziałać. W tamtym okresie naprawdę nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Miałam dużo wolnego czasu i po wypróbowaniu wszelkich sposobów na jego zajęcie – zaczęłam w końcu szydełkować. Na początku robiłam najprostsze rzeczy. Potem zaczęłam czytać więcej na ten temat i wykonałam swoje pierwsze zabawki – kotka i króliczka, dodałam zdjęcie na facebooka i dostałam naprawdę duży odzew i wsparcie, żeby to kontynuować. Odzew był większy niż w związku z tym, że trafiłam do szpitala! Od tamtego momentu szydełkuję cały czas. Miałam jakiś czas temu 4-miesięczną przerwę spowodowaną dużą ilością obowiązków na studiach. Wtedy też zrozumiałam, że gdy nie szydełkuję, to naprawdę mi tego brakuje.
Kiedy zdecydowałaś, żeby pasję połączyć z biznesem?
MT: Decyzja trochę przyszła do mnie sama. Nie planowałam nigdy sprzedawać zabawek, ale ludzie, którzy widzieli w internecie moje prace, zaczęli pisać, że chcieliby mieć taką czy inną zabawkę. Pytali też od razu o cenę, co było dla mnie na początku problematyczne, bo nie miałam doświadczenia w sprzedaży i nie wiedziałam, w jaki sposób wyceniać te rzeczy. Zaczęłam pytać osoby, które mają już doświadczenie. Okazało się, że to wszystko trzeba przeliczyć – wartość czasu pracy, potrzebne materiały itd. Byłam zaskoczona i zdezorientowana, ale z czasem coraz więcej nabywałam doświadczenia i obycia w tym temacie. A przy tym również przeżyłam dużo emocji i przemian!
Jakie przemiany masz na myśli?
MT: Może to zabrzmi patetycznie, ale dzięki szydełkowaniu i dzieleniu się tym z innymi zrozumiałam, że żyję po coś. Że zostawię coś po sobie. Niekoniecznie w materialnym sensie. Moje zabawki dostarczają pozytywnych emocji innym ludziom, a także mi samej. Radość z dzielenia się, uszczęśliwiania to coś, co napędza mnie do działania.
Z mniej wzniosłych rzeczy – sprawy czysto organizacyjne, takie jak kontaktowanie się z innymi ludźmi, ale również szanowanie swojego czasu. Na początku mojej działalności byłam skłonna bardzo dostosowywać się do klienta, jeśli chodzi np. o przekazanie przesyłki. Teraz trzymam się swoich zasad, które ułatwiają mi organizowanie obowiązków.
No właśnie – to może odkryjmy tę tajemnicę – ile czasu zajmuje Ci zrobienie takiej zabawki?
MT: Cały proces odbywa się etapowo – poszczególne elementy zabawki robię osobno i potem je zszywam. Czas wykonania zabawki zależy w dużej mierze od jej wielkości. Taka do 10 cm powstaje w dwie godziny. Jeśli to ma być postać wyższa albo szersza o określoną miarę to dochodzą kolejne godziny. Chociaż tak naprawdę nie ma na to reguły, bo nie jestem maszyną i to zależy od mojego nastroju chociażby. Jeśli wstanę lewą nogą, to nie biorę się za szydełkowanie, bo nic mi nie wychodzi. Natomiast, jeśli dzień jest udany i ja sama jestem przepełniona energią, to mogę szydełkować… i szydełkować!
W sierpniu 2019 roku realizowałaś projekt „Jazzowe Kosze” w ramach wrocławskiego programu „Mikrogranty”. Co się wtedy działo i jak to na Ciebie wpłynęło?
MT: W „Mikrograntach” chodziło o zaktywizowanie i zintegrowanie osób z konkretnych osiedli. O całej akcji dowiedziałam się od koleżanki, która postanowiła wziąć udział i napisać projekt. Stwierdziłam, że nie mam nic do stracenia i sama też spróbuję swoich sił. Wpadłam na pomysł warsztatów z robienia koszy na szydełku do muzyki jazzowej w tle, którą szczerze uwielbiam! Pomyślałam wtedy nieskromnie, że „to przecież jest super i musi wypalić!”. Temat był też bardzo proekologiczny – kosze, które każdy może wykonać sam z włóczki i które mogą się realnie przydać. W teorii super. Żeby jeszcze tak się stało w praktyce – musiałam wszystko zrealizować sama, łącznie z szukaniem pomocników, bez których nie mogło się obyć.
Podczas poszukiwań, które nie były wcale łatwe – zgłosił się jeden chłopak, Bartek, student prawa, który nie miał zielonego pojęcia o szydełkowaniu, ale był przepełniony szczerymi chęciami. Spędziłam z nim kilka dobrych godzin na nauce szydełkowania, ale udało się! Zresztą on był dla mnie dużą pomocą i wsparciem podczas różnych, czasem trudnych sytuacji na warsztatach. Dzięki temu też sfinalizowaliśmy ten projekt do końca według wcześniej ustalonych założeń. Mnóstwo osób zaczęło potem samemu u siebie w domu robić kosze. Dostawałam zdjęcia i wiadomości, że na przykład ktoś skorzystał ze sklepu z włóczką, który mu poleciłam i robi kolejne rzeczy.
Przed Tobą następna okazja, by pokazać prace. W grudniu bierzesz udział w festiwalu „Ręki dzieła fest”. Jak się do tego przygotowujesz?
MT: Szydełkuję, nie śpię… szydełkuje jeszcze więcej [śmiech]. Jest intensywnie. Mam również inną pracę, studia, dużo różnych obowiązków, więc naprawdę muszę konkretnie wydzielać czas na robienie zabawek. Podczas przygotowań do targów również uświadomiłam sobie istotną rzecz – wolę uczyć szydełkować, „zarażać” tą pasją innych niż ograniczać się tylko do robienia zabawek i ich wystawiania. Targi to zupełnie coś innego niż warsztaty – tutaj po prostu pokazuje się swoje rękodzieła. Nie będę miała okazji realnie kogoś nauczyć samemu tego robić. A chyba wolę tę drogę. Ostatnio zafascynowałam się kawiarnią w Krakowie, gdzie sprzedaje się włóczkę i klienci mogą próbować swoich sił w szydełkowaniu. Z tego co kojarzę we Wrocławiu jeszcze czegoś takiego nie ma. No właśnie – jeszcze!
Co jest dla Ciebie największą wartością płynącą z Twojej działalności?
MT: Są to zdecydowanie pozytywne emocje. To jest coś, co sprawia, że będę to robiła dalej. Chcę wciąż widzieć uśmiechy na twarzach dzieci i dorosłych na przykład wysiadających właśnie z samolotu. I oczywiście, o czym już wcześniej mówiłam – uczenie innych szydełkowania. Dla mnie dużym sukcesem i powodem do dumy jest to, że ktoś zaczyna szydełkować i to staje się również jego pasją.
Zabawki od Maszy są super 🙂